środa, 15 czerwca 2011

Wir tłumaczeń.

W czasach, gdy wydawnictwo wydaje tylko po polsku pierwszy tom świetnej powieści, a pisana jest ona tylko i wyłącznie po rosyjsku, bez znajomości tego języka, ciężko dowiedzieć się, co wydarzyło się dalej. Mowa tu oczywiście o cyklu "Gry z bogami" Eleny Malinowskiej i wydanym w Polsce "Tańcu nad przepaścią". I także nasuwa się zdanie: "Chwała translatorom i ich twórcom!" Gdyby nie to, czekałabym pewnie jeszcze kilka lat, aż może Fabryka Słów by zlitowała się nad biedną Mazzową i wydała dwa pozostałe tomy, albo i nie. Na jakiejś rosyjskiej stronie znalazłam całą treść i wklepuję je sobie w translator, czytając kolejne zdania, przy okazji redagując je tak, aby mieć później pełne tłumaczenie na własny użytek. I tak właściwie, praca tłumacza to całkiem fajna praca, jakby naprawdę dobrze znać język i go lubić. Dlatego też, może jak będę mieć dużo czasu na obijanie się (który mam aktualnie w ramach 4,5 miesięcznych wakacji), nauczę się tak profesjonalnie rosyjskiego? Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale odczuwam ogromną motywację do nauki i do tłumaczenia.
I tu wypełnia się proroctwo mej polonistki, która na koniec klasy maturalnej próbowała zgadnąć, kim zostaniemy w przyszłości. Zapytała mnie wtedy, czy mam jakieś predyspozycje lingwistyczne. Odpowiedziałam jej, że nie. Ale może jednak?


No i druga sprawa, moja książka. Z dnia na dzień pojawia mi się z nią coraz więcej problemów. Ale nie zmienia to faktu, że nadal się produkuję, wymyślam nowe rzeczy, piszę. Chciałabym ją kiedyś wydać, zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz