środa, 2 listopada 2011

Coraz częściej siadam wygodnie i obserwuję miasto, żyjące w ciągłym biegu. Gdzie nikt nie interesuje się losem innych, a każdemu zależy tylko na własnych sprawach. Czasem mam ochotę usiąść na ławce i pokazowo się rozpłakać, aby zobaczyć ile osób przejdzie obojętnie. O tak.
Zdecydowanie nie lubię tego ciągłego biegu i upływu czasu. Przecież tak niedawno zdarzyło się wszystko, które teraz nazywam niczym. Dziwię się sobie, że to jeszcze ogarniam.
A przypadki chodzą po ludziach.

 
Ciekawe, o czym myślisz w tym momencie...?
Ja właśnie żuję gumę dla dzieci
Przystawiam do szyby nos...
Ty mówisz, że pobrudzę szybę
A ja mowię, że ją umyję....
Ale ogólnie jesteśmy szczęśliwi, że....
Spotkaliśmy się i lekko lecąc....
Liczymy oddechy miasta, które śpi
12 godzin
Uchodzi z nas powietrze, zmieniamy się...
Zmieniamy się zmieniamy się zmieniamy się zmieniamy...

[Kombajn do zbierania kur po wioskach - O czym ja mam z Tobą myśleć?]

czwartek, 6 października 2011

piątek, 30 września 2011

Jesienna chandra.

Jesień nadeszła, wiatr wieje chłodny,
Głowa ma pełna myśli swobodnych,
Kocham długie wrześniowe wieczory,
Słyszę stukot pociągu o tory,
Uśmiecham się znowu sama do siebie,
Próbuję zliczyć gwiazdy na niebie,

Pozytywne wydaje się wszystko,
Choć pewnie nastrój zmieni się rychło,
Jedno spojrzenie w to jedno miejsce,
I to co było już nie zdaje się piękne,
Wracam myślami do tamtego wieczora,
Do wylanego łez jeziora.

Co było to było, pusta ma głowa,
W oddali słyszę jakieś twe słowa,
- Kim jesteś?
- Cieniem.
- Kim będziesz?
- Wspomnieniem.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Rytmiczny stukot podeszw martensów o kostkę chodnikową.
Ciemność ze wszech stron, gdzieś w oddali świeci latarnia.
Chłodny wiatr wieje, rozwiewając rude włosy
i zwiastując tym samym zbliżającą się jesień.
Miasto, choć jeszcze wczesna godzina, już śpi.
Pojedyncze samochody przejeżdżają główną ulicą.

W rytm stukotu myśli w głowie wirują.
Na twarzy pojawia się uśmiech,
na myśl o ironii losu, która właśnie ma miejsce.
Chłodne wieczory to najlepszy moment na przemyślenia,
o rzeczach, które nie powinny mieć miejsca.
Dlaczego zawsze coś lub ktoś staje na drodze?

wtorek, 12 lipca 2011

Hm.

Tutaj chyba miała się pojawić jakaś ckliwa notka, w której w poetyckiej formie opisywałabym 'zady i walety' pewnego osobnika, ale toć na nim się świat nie kończy. Zresztą, dawno nie pisałam i przydałoby się to nadrobić.

Więc może od początku. Dawno, dawno temu, gdy na Ziemi mieszkały jeszcze dinozaury, mała Mazz pisała sobie powieść, którą później zamierzała wydać. Jednak z własnego lenistwa nawet nie ruszyła korekty, stąd też utwór leży sobie gdzieś na dysku w oczekiwaniu na zbawienie. Główna bohaterka - zwykła nastolatka, której rodzice się rozeszli, a ona wpadła w wir imprez i alkoholu. Pisane przeze mnie, która daleka jestem od takich problemów i w ogóle nie spodziewałam się, że gdzieś w czasie pisania tego, podobna tragedia dzieje się tak blisko.

Dalej... bawią mnie dziewczynki, wklejające do internetu milion zdjęć ze swoim lubym, chyba tylko po to, aby pokazać 'patrzcie jakiego sobie faceta wyhaczyłam'. Na co to komu? Mój facet to mój facet, kogo to obchodzi, co i gdzie robimy? Każdy wiek owszem ma swoje prawa, ale ja mam wrażenie, że aż taka żałosna nie byłam. I teraz tylko wylewam swe irytacje na blogu, którego i tak nikt nie czyta. A jak czyta, to dobrze się kamufluje.

Nie dostałam się na Geodezję, nie dostałam się na Budownictwo, nie dostałam się na Transport (chociaż mało brakuje i będę walczyć!). Dostałam się na Zarządzanie i Inżynierię Produkcji i w sumie może to jednak będzie ciekawy kierunek? ;)

Poplażowałabym, zdecydowanie.

sobota, 2 lipca 2011

Spacer w deszczu.

Od wczoraj na wybrzeżu gdańskim leje. Nie, żebym narzekała. Czasem potrzeba chłodniejszego dnia, aby oderwać się od codziennej bieganiny. Potrzebowałam tych dwóch dni wytchnienia. Wczoraj, mimo ostrej ulewy, założyłam martensy, nieprzemakalną kurtkę i wyszłam z psem na spacer. Nie tyle, że musiałam, w końcu podwórko mam spore, ale chciałam. I gdy tak deszcz kapał mi po twarzy rozmyślałam sobie o wielu sprawach. Wciąż żałuję, że pewne sprawy kilka lat temu potoczyły się tak, a nie inaczej. I, że mimo danej mi kilkukrotnie szansy, nie wykorzystałam jej. Poza tym w takich momentach, kumuluje mi się wena twórcza.

Wczoraj było twórczo, dzisiaj robiłam (i robię nadal) tłumaczenie. Skoro idzie to tak na zmianę, pewnie jutro będę czytać Misję Ambasadora.


Przy okazji - tylko 32 dni do Woodstocku!

A maturę zdałam. Owszem, mogło być lepiej, ale trudno się mówi.

środa, 29 czerwca 2011

Ojojoj.

Jutro wyniki matur. Szczerze mówiąc, boję się ich. Boję się, że poucinają mi punkty za nie wiadomo co i żegnaj się Mazzuniu z wymarzonymi studiami. Zobaczymy.

Naprawdę, nie chcę widzieć teraz tych wyników.

sobota, 25 czerwca 2011

"Intymne Lęki"

Teatr Wybrzeże organizuje w moim mieście letnią scenę. W każdy weekend, poczynając od tego, wystawiane są przeróżne spektakle. Dzisiejszego wieczoru, udałam się na jeden z nich.

W sztuce poznajemy kilku poszukujących miłości bohaterów i ich perypetie w związku z tym. Całość jest jak najbardziej aktualna i oddaje tytułowe 'lęki' każdego z odbiorców, przedstawione w dość zabawny sposób. Postanowiłam, że choć trochę przybliżę bohaterów, których kreacje są naprawdę ciekawe. Zacznę od barmana, imieniem Ambrose, który jest dość doświadczonym przez życie człowiekiem, opiekował się matką, a gdy ona zmarła, w tym samym czasie rozstał się on z kobietą. Aktualnie opiekuje się ojcem, Arthurem - starym erotomanem, który dobitnie komentuje kolejne zatrudniane opiekunki - np. "nie ma cycków", "ma chociaż dupę?", potrafi być bezczelny. Jedną z takich opiekunek jest Charlotte, pokorna i bardzo religijna dziewczyna, która nałogowo czyta biblię. A pewnego wieczoru odwiedza Arthura, który niemal dostaje na jej widok zawału. Ubrana jest bowiem w czerwone pończochy, czerwone majtki i czerwony gorset, a na głowie ma blond perukę. Dziadek następnego dnia trafił do szpitala z bólem serca i "halucynacjami" jakoby to opiekunka tańczyła nago obok jego łóżka. Charlotte pracuje także w agencji nieruchomości i nagrywa na kasety swojemu szefowi pod pretekstem programów religijnych, pornografię ze swoim udziałem. Trzeba powiedzieć także, że na końcu podrzuciła kasetę także Ambrose. Szef - Stewart za to jest typem lwa kanapowego, który wieczorami siedzi w domu i ogląda telewizję, podczas gdy jego żona, Imogen spędza wieczory poza domem, w klubach. Umawia się ona także z mężczyznami, w tym z Danem, który wraz z narzeczoną (Nicola) poszukiwał mieszkania przez biuro jej męża. I to moim zdaniem jest najciekawszy bohater. Wiecznie narzeka, wiecznie mu coś nie pasuje. Mimo, że nienawidzi swojego ojca, postanowił jego przykładem mieć gabinet, po to chociażby, aby w nim siedzieć i nic nie robić. Twierdzi, że kobiety w ogóle nie rozumieją mężczyzn, a facet powinien mieć trochę swobody. Cały czas powtarza swej narzeczonej, że chce trochę pożyć, więc niech ona załatwia sprawy mieszkaniowe. Narzeka  na agenta nieruchomości, a jak przyjdzie mu powiedzieć cokolwiek - robi to nieśmiało i nie do końca wie jak formułować zdania. Przedstawia się jako wysoki przystojny brunet, były wojskowy, z dużym DPH (Duże Poczucie Humoru, a myślał, że coś z seksem) Nicola potrafi się za to zemścić, gdy nadarza się okazja odwiedza Dana w barze, w którym umówił się z Imogen i skutecznie ją odstrasza, po czym żegna się z Danem.

Spektakl oceniam jako dobry, dlatego na koniec zacytuję fragment dotyczący tego spektaklu:
"Błyskotliwe dialogi, subtelny humor, wyraziste postacie - wszystko to jest niewątpliwym atutem Intymnych lęków, sztuki Alana Ayckbourna, jednego z najbardziej cenionych na świecie angielskich dramatopisarzy. "

sobota, 18 czerwca 2011

Siedzę sobie właśnie popijając sok pomarańczowy i z bananem na twarzy rozbudowuję postać, która miała być epizodyczna, ale zakochałam się w tym człowieku chyba od pierwszego wejrzenia i myślę, że zagości w utworze na dłużej niż planowałam. Bohater zdecydowanie z serii tych złych, a jednak można stracić dla niego głowę. I nie jest Edwardem Cullenem!

Z ogromną chęcią pojechałabym się powygrzewać do jakiejś Bułgarii albo Chorwacji.

środa, 15 czerwca 2011

Wir tłumaczeń.

W czasach, gdy wydawnictwo wydaje tylko po polsku pierwszy tom świetnej powieści, a pisana jest ona tylko i wyłącznie po rosyjsku, bez znajomości tego języka, ciężko dowiedzieć się, co wydarzyło się dalej. Mowa tu oczywiście o cyklu "Gry z bogami" Eleny Malinowskiej i wydanym w Polsce "Tańcu nad przepaścią". I także nasuwa się zdanie: "Chwała translatorom i ich twórcom!" Gdyby nie to, czekałabym pewnie jeszcze kilka lat, aż może Fabryka Słów by zlitowała się nad biedną Mazzową i wydała dwa pozostałe tomy, albo i nie. Na jakiejś rosyjskiej stronie znalazłam całą treść i wklepuję je sobie w translator, czytając kolejne zdania, przy okazji redagując je tak, aby mieć później pełne tłumaczenie na własny użytek. I tak właściwie, praca tłumacza to całkiem fajna praca, jakby naprawdę dobrze znać język i go lubić. Dlatego też, może jak będę mieć dużo czasu na obijanie się (który mam aktualnie w ramach 4,5 miesięcznych wakacji), nauczę się tak profesjonalnie rosyjskiego? Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale odczuwam ogromną motywację do nauki i do tłumaczenia.
I tu wypełnia się proroctwo mej polonistki, która na koniec klasy maturalnej próbowała zgadnąć, kim zostaniemy w przyszłości. Zapytała mnie wtedy, czy mam jakieś predyspozycje lingwistyczne. Odpowiedziałam jej, że nie. Ale może jednak?


No i druga sprawa, moja książka. Z dnia na dzień pojawia mi się z nią coraz więcej problemów. Ale nie zmienia to faktu, że nadal się produkuję, wymyślam nowe rzeczy, piszę. Chciałabym ją kiedyś wydać, zobaczymy, co z tego wyjdzie.

piątek, 3 czerwca 2011

Wakacyjnie.

Od otwartego okna bije przyjemny, chłodny powiew wiatru. A dookoła mnie porozrzucane kilka zeszytów, zakreślacz, ogromna kartka z drzewem genealogicznym moich bohaterów, parę książek. W uszach Jelonek, na którego wczorajszym koncercie ogromnie żałuję, że nie mogłam być. I właściwie - mogłam, ale z lenistwa stwierdziłam, że nie warto. Ech. Pozostaje więc siedzieć w domu i zatapiać się w lekturze Wielkiego Mistrza oraz pisać własne opowiadanie/książkę.

wtorek, 24 maja 2011

Zaległościowo.

Od dawna wiadomo, że uwielbiam fantastykę, czytać, pisać, wiadomo. Całe liceum ambitnie się uczyłam, a przynajmniej wmawiałam sobie, że nie mam na nic czasu. Tym samym narobiłam sobie niezłych zaległości, które zaczynam powoli nadrabiać.

Tym samym, zakupiłam pewną książkę, rekomendowaną od paru lat przez koleżankę. Stwierdziłam, że warto byłoby przeczytać, skoro jej się spodobało - więc może mi też. I tutaj pojawia się różnica w naszym postrzeganiu literatury - elementy stylu autorki, które jej przeszkadzają, mnie się nawet podobały, a te, które mi przeszkadzają, podobały się jej. I gdyby w nieco inny sposób zarekomendowała książkę, zwracając uwagę na inne wydarzenia, sięgnęłabym po nią te dwa lata temu. Książka wciągająca, na każdy gust.

Także sezon opalania uważam za otwarty, dzisiaj skwar straszny, nic tylko leżeć na materacu na balkonie z wyciągniętymi kończynami. Uwielbiam lato, uwielbiam słońce i uwielbiam kąpiele wodne, których już niebawem, gdy morze i jeziora staną się cieplejsze, z pewnością skosztuję. No i do tego te dojrzewające owoce, warzywa. Czuć lato.

Chwilowo moja wena na pisanie zanikła, w moim opowiadaniu panuje chaos nie do ogarnięcia. Musiałabym posiedzieć nad tym parę dni, a zwyczajnie mi się nie chce. Wyłączyłam myślenie, skupiam się na lenistwie.

Patrzę w kalendarz i widzę datę - 24.05, 21 urodziny mojej kuzynki i 4 lata od dołączenia do instytucji, która zupełnie mnie zmieniła. Czy gdyby mnie tam nie było, pofarbowałabym włosy na rudo, pisała opowiadania, czerpała niezmierzone pokłady radości z życia? Zakładam, że pewnie nadal dołowałabym się, bo pan X. mnie nie chciał w 2006, gdy miałam prawie 14 lat. Tyle się zmieniło, ciężko uwierzyć, jak grupa, nawet ta internetowa potrafi zmienić człowieka - i zdaje się to niemożliwe - na lepsze.

poniedziałek, 16 maja 2011

Po maturach, czekamy na wyniki. Ubrana w ciepły polar mamy, przykryta kocem i z kubkiem gorącej herbaty w łapce. Strasznie zimno i w dziwnym nastroju. Gdyby była jesień, nazwałabym to chandrą, ale nie ma racji bytu, ponieważ jest wiosna. Choć fakt faktem - pogoda nie zadowala. Wciąż na ustach pytania "po co i dlaczego? jakie to będzie miało konsekwencje dla dalszego rozwoju wydarzeń?" Powoli zabieram się za aktywniejsze pisanie mojej 'książki', może coś w końcu z tego wyjdzie, zobaczymy.

wtorek, 12 kwietnia 2011

Wiosnomatura, czyli takich tam wynurzeń ciąg dalszy.

Pierwsze słowo, które przychodzi mi na myśl na wspomnienie zeszłego miesiąca i czasów aktualnych, to 'SPAĆ!'. Zmęczona jestem całkowicie, a nie mam kiedy się wyspać. Dzisiaj pisałam 4 sprawdziany, jutro czekają mnie jeszcze trzy, z trzech przedmiotów mam wystawione zadowalające mnie oceny, z pozostałych nadal walczę, bo co jak co, może i oceny nie mają żadnego znaczenia, ale jednak miło potem pokazać dzieciom świadectwo i powiedzieć im 'Widzisz, ja miałam szóstkę z niemieckiego, a ty się w ogóle nie uczysz!'. Z drugiej strony, moja szóstka z niemieckiego jest tak naciągana, że głowa mała, niewiele potrafię po niemiecku powiedzieć. Wychowawczyni dziwiła się ostatnio, że ja mam 6, a koledzy buntują się, że mają tróje. I dlaczego, skoro jestem taka dobra z niemieckiego, nie zdaję z niego matury. No cóż... poziom nauczania niemieckiego w tej grupie jest tak niski, że jeśli się minimalnie postarać i nie olewać lekcji - 5 można mieć na spokojnie.
Hura, hura, matura!
3 tygodnie...
Jakoś będzie, prawda?

I prawie równiutki miesiąc do 4,5 miesiąca wakacji. W moim przypadku co prawda wakacje, a właściwie ich część, oznaczają pracę, ale praca trwa kilka godzin dziennie, nie muszę kuć po nocach, do tego za to mi płacą.

piątek, 11 marca 2011

Wiosna!

Wiosna nadeszła pełną parą i z pełną siłą rażenia, uwielbiam gdy jest ciepło i świeci słońce, koty marcują się na każdym rogu. I tę wiosnę poczułam w pełni, zakładając dzisiaj trampki i cienką kurtkę. Coraz bliżej do wakacji, do 4,5 miesiąca wolnego. Tak się dzisiaj na angielskim rozmarzyłam, gdy planowaliśmy po maturze zorganizować ostatnią wycieczkę klasową, w Bieszczady pod namioty. Mam tyle miejsc do odwiedzenia, że nie wiem czy starczy mi czasu i pieniędzy, zobaczymy. Muszę zakupić sobie jakieś buciki na wiosnę.Za 2 tygodnie Pyrkon, a w międzyczasie jeszcze milion sprawdzianów i popraw. Stopniowo przyzwyczajam organizm do mniejszej ilości snu, do większej ilości kawy. Dzisiaj do 2:20 siedziałam nad lekturą i jeszcze żyję, więc nie jest źle.

Ogólnie, nie rozumiem mojej fizyczki. Nie pod kątem wykładanego przez nią przedmiotu, ale pod kątem jej zachowania. Kobieta ta podchodzi do swojej pracy tak, że każe nam zapisać temat, zrobić notatkę i róbcie co chcecie. W środę kazała drugiej grupie iść do domu z fizyki, która była ich ostatnią lekcją. Wychowawczyni powiedziała nam dzisiaj, że owa fizyczka trąbiła w pokoju nauczycielskim o tym, że moja klasa uciekła z lekcji. No, gratuluję rozdwojenia jaźni. Drugą sprawą są oceny, które ciekawym trafem pojawiły się ostatnio w dzienniku. Nie mam zielonego pojęcia, jak ona ocenia, czy za twarz, za imię, czy za nazwisko, ale wstawiła mi dwie dwóje, sama nie wiem za co, bo ogólnie to na lekcjach, o ile się odbywają jestem właściwie jedną z może trzech osób zainteresowanych tematem (te osoby mają bodajże 4 i 6) , a osoby które grają sobie w karty na lekcjach i mają ją generalnie w nosie, mają oceny wyższe. Nie rozumiem i nie ogarniam. W poniedziałek zrobimy jej aferę, bo jesteśmy ciekawi, czy owa nauczycielka w ogóle kojarzy, kto jak ma na imię, a jeśli to nie pomoże, wkroczy do akcji wychowawczyni, której także się zachowanie owej fizyczki nie podoba.

Pożyczone uczucia
W wynajętych mieszkaniach
Podpatrzone uśmiechy
Wyuczone zachowania
Oto akcja promocyjna
Potwornego zakłamania
Nie wierz w żadne nasze słowo
Słuchaj nas na kolanach

wtorek, 8 marca 2011

No to teraz polski.

Wczoraj była historia, no to teraz dzisiaj czas na drugi przedmiot którego się nałogowo uczę będąc na mat-fizie, a mianowicie język polski. Na jutro mam do przeczytanie jakieś 21 stronicowe opowiadanie i 350 stronicową książkę, wszystko oczywiście o drugiej wojnie światowej i oczywiście nawet tego nie tknęłam, a jakby inaczej. Gdy tylko widzę lekturę szkolną, od razu mam milion ciekawszych zajęć, ewentualnie jest mi zimno i kładę się spać lub zaczyna mnie boleć głowa. W swej karierze nie przeczytałam wielu lektur szkolnych, to trzeba przyznać, mam świadomość, że muszą być one ciekawe, acz gdy czytam na wyznaczone terminy - po prostu nie mogę się za nie zabrać, a w tym czasie mogę przeczytać milion innych książek, które nie są lekturami. Na części drugiej godziny dyskutowaliśmy z polonistką o książce Harry Potter, która jest lekturą dla szóstej klasy szkoły podstawowej. Moim zdaniem, ta książka nie powinna być lekturą, zdaniem polonistki również, ale uzasadnienie znacząco się różni. Ja uważam, że przez uznanie książki za lekturę i ustanowienie obowiązku przeczytania dzieci po prostu się zniechęcą do tak dobrej książki, a przecież owa książka rozwijała wyobraźnię, budowałam w głowie własny Hogwart, własnego Harry'ego, może i to teraz nie to samo, bo jednak czytałam książkę, gdy nie było jeszcze filmu i nie wiedziałam jak to w filmie wygląda, ale jednak. Polonistka na to 'rozwijanie wyobraźni' odpowiedziała, że równie dobrze uczeń może sobie iść do galerii i pooglądać obrazy. A to moim zdaniem mija się z celem, bo to nie jego wyobraźnia, a wyobraźnia artysty, który owy obraz stworzył. No, do tego polonistka uważa książkę za gniota nad gniotami, kulejącego językowo, niemającego w sobie żadnego przekazu i sensu. A kobiecina przyznała, że przestała tę książkę czytać po uwaga - dwóch przeczytanych stronach. Nie ocenia się książki po okładce, ja także nie wypowiadam się na temat rzeczy, których nie znam. Gdybym jednak wyraziła swoje zdanie, że "Ferdydurke" Gombrowicza nie ma w ogóle sensu i nie podoba mi się styl w jakim jest napisane, dlatego nie przeczytałam, z pewnością dostałabym jedynkę. Dlaczego muszę czytać coś, co mi się w ogóle nie podoba, a gdy robię coś ponad to, to jestem krytykowana za to, że czytam jakąś bezsensowną literaturę?

O gustach się podobno nie dyskutuje.
(Zdjęcie chyba z wakacji)


Wierz w to co widzisz macasz i łapiesz
I to na czym się wieszasz
Nie wierz w papier
Choćby go podpisał papież i cesarz

poniedziałek, 7 marca 2011

Historia, historia i historia.

W głowie mej zalegają myśli o mojej ulubionej nauczycielce historii i WOSu, która zadała nam do napisania pracę do napisania na temat Polaków na frontach drugiej wojny. Siedzę sobie nad tym cały wieczór i nie jestem nawet w połowie, trzeba było zająć się tym w weekend, albo i wcześniej, miałam przecież czas oczywiście. Miałam tyle czasu! Tak, bo oczywiście historia jest najważniejsza, co tam, że nie zdaję z niej matury ani nie zamierzam kontynuować edukacji tegoż przedmiotu na studiach. Po co to wszystko? No, do tego mam jeszcze do przeczytania coś na polski, do zaznaczenia korzyści wstąpienia polski do UE na WOS, wypowiedź na angielski dwuminutową, po prostu żyć nie umierać. Pomyśleć, że jestem na profilu matematyczno-fizycznym, a zdaje mi się, że w całym liceum więcej czasu poświęciłam na historię i wos, biologię, chemię i geografię, niż na matematykę, polski i angielski, z których zdaję maturę. Ja rozumiem, liceum ogólnokształcące, ale bez przesady - poświęcając czas na historię zaniedbuję matematykę, a która wiedza mi się bardziej przyda? Po co mi dokładna data jakiejśtam bitwy i kto nią dowodził, skoro nawet nie spotkam się z tym kolesiem? Jeszcze w żadnej klasie nie udało mi się dojść dalej niż za drugą wojnę światową, a chyba interesują mnie bardziej czasy, które były niedawno, w których żyję i w których dorastali moi rodzice, bynajmniej powinny interesować, a nie czasy dwa tysiące i tysiąc lat temu, nad którymi spędza się z reguły całą pierwszą klasę liceum, na lata ostatnie przypada może miesiąc.

I chyba to nastawia mnie ku temu, aby jak najszybciej skończyć tę szkołę.

System edukacji w Polsce - żenada.

Pozdrawiam,
Mazz.


Połowa księżyca zgasła przeze mnie,
widzę Twój wzrok w jego świetle,
teraz to odeszło i zostawiło mnie zupełnie.

niedziela, 6 marca 2011

Dobry wieczór.

Przedstawić się mogę na wiele sposobów, tylko po co? Czyż taki opis jaka jestem, kim jestem nie byłby zbytnią przesadą? Może lepiej, jak po prostu przedstawiać będę się stopniowo pisząc na tymże blogu?

Jest sobie niedziela, jutro będzie poniedziałek, coraz bliżej do matury, a ja coraz mniej wiem, czy na pewno chcę robić to, na co ukierunkowywałam się przez ostatnie dwa lata.

Zabierzcie mi internet, dajcie niezliczone pokłady czasu, chwilo trwaj!

Pozdrawiam,
Mazz.